Dolina Barguzińska jest miejscem wyjątkowo malowniczym. Od Bajkału dzielą ją strzeliste granie Gór Barguzińskich, przypominające Tatry. Od wschodu zamyka ją odległe, porośnięte tajgą pasmo górskie podobne do naszych Beskidów. Środkiem wije się rzeka Barguzin, zbierająca rozbrykane potoki i rzeczułki, które spływają po stromych zboczach. W drugiej połowie września wschodnie krańce doliny oszałamiają żółciami, czerwieniami i brązami wszelkich odcieni. Patrząc jesienią na zalesione górskie zbocza, można sobie wyobrazić, jak wyglądałaby zbliżająca się z oddali i długa na cały horyzont fala tsunami, gnająca hektolitry kompotu z suszonych owoców. Latem w kolory grają pastwiska i rozkwitające łąki. Wtedy barguziński step ostro kręci w nosie. Bzyczy i chrzęści pod stopami. Od unoszącego się pyłu, kwitnących traw i kwiatów gęstnieje gorące powietrze. Swędzą policzki i łzawią oczy.
Albert Jawłowski “Milczący lama”
Legenda głosi, że to tu pochowano Czyngis Chana. Tutaj też zaczęło się rosyjskie panowanie nad Bajkałem. Wieje tu barguzin – wiatr, który podobno zagania omule w rybackie sieci. Po porady chodzi się tu do szamana, a na kamieniu objawiła się tańcząca bogini. Dolina Barguzińska to tajemniczy kawałek Buriacji, dlatego zawzięłam się, że chcę tam pojechać.
Byliśmy jednak na niewłaściwym brzegu Bajkału. Założyłam optymistycznie, że skoro z Olchonu do Ust Barguzin jest stosunkowo blisko, na pewno będzie można po prostu tam popłynąć. Okazało się, że owszem, można, ale tylko raz w tygodniu i to drogim statkiem wycieczkowym. Trudno – zacisnęliśmy zęby i ruszyliśmy w dwudziestoczterogodzinną podróż dookoła jeziora.
Najpierw trzeba było wrócić z Olchonu do Irkucka. Potem złapać nocny pociąg do Ułan Ude, w którym zostały już tylko miejsca w wagonie kupiejnym, pojechaliśmy więc pierwszy raz w nieco lepszych warunkach. Długo nie cieszyliśmy się prywatnością w przedziale – po piątej rano wysiedliśmy w Ułan Ude i ruszyliśmy z plecakami przez pogrążone jeszcze we śnie miasto. Zatrzymaliśmy się na chwilę na placu Sowietów, pod największą głową Lenina na świecie, ale długo tam nie zabawiliśmy. O siódmej miała odjeżdżać marszrutka do Ust Barguzin i byłam absolutnie zdeterminowana, żeby się w niej znaleźć.
Cóż, nie ja jedna. Dworzec autobusowy był jeszcze zamknięty. Kasy otwierano o siódmej, czyli dokładnie o godzinie odjazdu pierwszych marszrutek, a pod ścianami koczował już dziki tłum. Sale były dwie, obie zamknięte, ustawiliśmy się więc strategicznie pod jedną i drugą. Kiedy przyszli pierwsi pracownicy i otworzyli drzwi (ale nie okienka) pogrążone w półśnie kobiety z siatami poderwały się i rzuciły w dzikim pędzie do kas. Nie z nami jednak takie numery. Przeżyliśmy dwie podróże po Chinach i do perfekcji opanowaliśmy sztukę wciskania się na początek kolejki. Bez wielkiego wysiłku znalazłam się prawie pod okienkiem. Przede mną były dwie osoby – pani z małą dziewczynką i pani z wielką torbą. Pani z dziewczynką użyła córki jako żywej tarczy, dzięki czemu zajęła najbardziej pożądane miejsce pod samą kasą. Pani z torbą nie mogła jej tego wybaczyć. Wybuchła dzika awantura, a kiedy zaczęłam rozważać zbieranie zakładów, czy dojdzie do rękoczynów, do sali zajrzał rozbawiony mężczyzna.
– A czego wy tu tak stoicie? I tak nie zdążycie kupić biletów. Kto do Barguzin, niech idzie na peron, u mnie kupicie bilety w autobusie.
Hmm, wierzyć czy nie? Niejedną ściemę już widzieliśmy, na szczęście jest nas troje, możemy się rozdzielić. Łukasz biegnie na peron i po chwili wraca z dobrą nowiną – faktycznie autobus stoi, awanturujące się pani już się do niego załadowały wraz z połową dworcowego tłumu, ale powinniśmy się jeszcze zmieścić. Punkt siódma oddychamy z ulgą. Siedzimy w autobusie, plecaki też się zmieściły i wszystko wskazuje na to, że za chwilę odjedziemy we właściwym kierunku. Póki co bez biletów, ale biletów nie ma prawie nikt.
Sześć godzin później wysiadamy na zakurzonej ulicy. Żegnamy się serdecznie z poznaną w autobusie rodziną, która przyjechała tu aż z Jakucji, i rozglądamy uważnie. Niewiele dotąd widzieliśmy – na dworze padało, a szyby w autobusie całkiem zaparowały. Wokół nas niskie, drewniane domy i szerokie, piaszczyste ulice. Asfaltu nie ma, są za to kozy. Znajdujemy nocleg w klimatycznej, starej chacie, a pięć minut później gospodyni woła nas na obiad. Ust Barguzin to miasteczko, choć wygląda jak wieś. Stoją tu tylko niskie, drewniane domy otoczone stosami drewna na zimę. Murowanych budynków jest jak na lekarstwo – sklepy, poczta, apteki, szkoła, szpital. Drogi wytyczono jednak z rozmachem, spokojnie można by na nich namalować po trzy albo cztery pasy ruchu, gdyby oczywiście nie były piaszczyste, a dzisiaj, po całodziennym deszczu, błotniste. Piesze chodzenie nie ma sensu, więc oczywiście chodzimy pieszo. Do najbliższego sklepu – dwa kilometry. Do jedynego bankomatu kolejne dwa, ale w przeciwnym kierunku. A potem okazuje się, że bankomatu tu nie ma, jest tylko bank pocztowy, można wypłacić pieniądze, pod warunkiem, że ma się w nim konto. A bankomat? Jest, конечно, niedaleko, półtora kilometra w prawo. Wieczorem padam z nóg, a drewnianych domów z malowanymi okiennicami naoglądałam się na zapas. Poszłabym spać, ale gospodyni zagrzała banię.
W Ust Barguzin można plażować (plaża niedaleko, tak samo jak bankomat), ale można też ruszyć stąd do Doliny Barguzińskiej, co też czynimy. Już po pierwszej godzinie wiem, że jeden dzień to za mało, że trzeba będzie tu wrócić, z własnym środkiem transportu. Póki co jedziemy z Keszą, synem naszego gospodarza, który zna dolinę jak własną kieszeń. Objaśnia, że żyjący w niej Rosjanie i Buriaci trzymają się oddzielnie. Mają swoje wioski, zupełnie inaczej wyglądające. Wioski rosyjskie są, jego zdaniem, porządniejsze i zadbane. Domy otoczone płotami, w ogródkach kwiaty i warzywa. Buriaci to dawni nomadzi, więc ich domy wyglądają bardziej tymczasowo. Moim zdaniem buriackie wioski wyglądają po prostu biedniej, aczkolwiek faktycznie ogródków tu niewiele.
Zatrzymujemy się w rosyjskim Adamowie. Wioska wygląda sielankowo, jak żywcem przeniesiona ze starej rosyjskiej bajki. Wyobrażam sobie jednak, jak tu musi być jesienią i zimą, i zdecydowanie nie zazdroszczę mieszkańcom. Do najbliższego miasteczka prawie 30 km szutrową drogą, wokół tylko lasy. Ludzie polują i łowią ryby, uprawiają warzywa i tyle, pracy nie ma.
Kolejny postój u pani Niny, która zarabia na życie, gotując niezbyt licznym tu turystom domowe obiady. Na stole twaróg i śmietana własnej roboty, tak gęsta, że można ją kroić nożem, pomidory i ogórki z ogrodu za domem, pieczony szczupak z pobliskiej rzeki. Za domem poletko ziemniaków, na rabatce chabry i kosmosy, kury w kurniku. Pani Nina na ścianie ma spreparowaną głowę szczupaka, buddyjski plakat i kalendarz na rok 2018 z podobizną Stalina.
Kawałek za jej wioską znajduje się miejsce szamańskich obrządków. Leżący tu święty głaz przypomina byka, dookoła stoją obwiązane wstążeczkami słupy, czyli serge. W pobliżu kręci się bezpański pies, jeden z wielu, które żyją w tej dolinie. Ten jest sprytny, wie, że przy świętym miejscu wierzący zostawiają daniny w postaci monet, papierosów i jedzenia. A kiedy jedzenie pochłania wygłodniały pies, cieszą się, uznając, że duchy okazują w ten sposób zadowolenia z ofiary.
Dolina Barguzińska, którą od Bajkału odgradzają strzeliste góry Barguzińskie, wysokie na grubo ponad 2000 metrów, a z drugiej strony zamykają góry Ikackie, to tajemnicze miejsce. Niewiele tu dróg i siedzib ludzkich, a tajgę wypiera szeleszcząca pod nogami tundra. Mieszkańcy doliny wyznają mieszankę buddyzmu i szamanizmu, wierzą też w duchy pobliskich gór. A nawet jeśli nie wierzą, na wszelki wypadek rzucają kawałek naleśnika albo monetę, kiedy mijają miejsce mocy. Swoją dolinę nazywają krainą tysiąca duchów. Po słonych jeziorach pływają tu tysiące gęsi i kormoranów, a wśród nielicznych drzew hula rodzący się tu wiatr. Jedziemy godzinami przez pustkowia, zatrzymując się w zakolach rzeki albo wśród rozrzuconych na stepie głazów.
Na skraju doliny znajduje się buddyjska świątynia. Zbudowano ją, kiedy modlący się tu lama zobaczył, że na leżącym w lesie głazie widnieje podobizna tańczącej bogini Jangimy (Yanzhimy) – tak tutaj nazywają Saraswati, żonę Brahmy. Modlą się do niej przede wszystkim kobiety, które starają się o dziecko. Wieszają dla niej w otaczającym kamień lesie wstążeczki, a także kołyski z lalkami. Spotkaliśmy tam rodziny, które przenosiły jedwabne szale, mleko i herbatę. Szalami obwiązywały drzewa, a mleko i herbatę służą do specjalnego rytuału. Niektórzy nieśli też zabawki, które potem zabierali z powrotem. Podobno w ciągu kilku dni muszą je oddać potrzebującym. Chciałabym przyjechać to kiedyś w maju, kiedy obchodzone jest święto bogini, a wokół kamienia modlą się setki wiernych.
Kiedy jechałam doliną, w głowie wirowały mi setki myśli. Zastanawiałam się, jak tu się żyje i w co właściwie wierzą mieszkańcy, ale tutaj, w Barguzińskim Dacanie, czuję spokój. Może udziela mi się nastrój miejsca, a może bogini Jangima była dla mnie tego dnia łaskawa?
No Comments