Otaczał nas gwar. Yǒuyī zhāng zhàopiàn – słyszałam po raz kolejny. Zrób mi jeszcze jedno zdjęcie. I takie. I drugi profil. Rosyjskiego nie słyszeliśmy. Byliśmy nad Bajkałem, a wokół nas kręcili się tylko Chińczycy.
Sojusz Rosji z Chinami sprawił, że obywatele Państwa Środka mogą tu przyjeżdżać bez utrudnień. Już w Moskwie było ich mnóstwo, ale dopiero nad Bajkałem stało się to przytłaczające. Byliśmy na największej wyspie Bajkału, Olchonie, i poszliśmy obejrzeć święte miejsce Buriatów – skałę Szamankę. Nie powinno się do niej zbliżać ani tym bardziej na nią wspinać. Według buriackich wierzeń mieszka w niej Burchan, pan Olchonu, którego nie należy niepokoić. Tymczasem na skale roiło się od chińskich turystów, którzy koniecznie musieli zrobić sobie zdjęcie na każdym możliwym kamieniu.
Pierwsze zetknięcie z Bajkałem nie miało więc w sobie mistycyzmu, na który liczyłam. Otoczenie było niewątpliwie piękne, jednak atmosfera mało refleksyjna. Przysiadłam na klifie, patrząc, jak słońce coraz bardziej zbliża się do horyzontu. Zrobiło się prawie ciemno. Ludzie zaczęli znikać, a ja wreszcie poczułam, że ogarnia mnie spokój. Byłam nad Bajkałem, w miejscu, o którym od dawna marzyłam.
Wracając po ciemku do hotelu już taka spokojna nie byłam. Olchon to same wertepy, przejście nocą prawie dwóch kilometrów było więc wyzwaniem, podobnie zresztą jak przyjazd tutaj i poruszanie się po wyspie. Dojeżdża się tu marszrutką z Irkucka. Trafił się nam wyjątkowo ostrożny kierowca, co znaczy, że 36 kilometrów od przystani promowej do największej miejscowości na wyspie, Chużyru, pokonywaliśmy przez półtorej godziny. Półtorej godziny nieustannego podskakiwania i kołysania. Tęsknie patrzyliśmy na wyprzedzające nas pojazdy, których kierowcy nie dbali tak o zawieszenie.
Chużyr, największa osada na największej wyspie Bajkału, okazał się czymś w rodzaju makiety westernowego miasteczka. Na całej wyspie asfaltu się nie uświadczy, po ulicach chodzą krowy, a wszystko przykrywa wszechobecny kurz.
Do Chużyru dojeżdżają marszrutki, ale żeby dostać się w inne rejony wyspy trzeba pożyczyć rower albo wykupić wycieczkę UAZem. Decydujemy się na jedno i drugie, mamy zamiar zostać tu przez kilka dni. Wycieczka okazuje się przyjemna, choć oczywiście na każdym przystanku spotykamy samochody pełne Chińczyków. No dobrze, są też miejscowi turyści, ale zdecydowanie w mniejszości. Olchon jest jednak porażająco piękny. Jedziemy przez step i las, zatrzymujemy się przy klifach i plażach. Z trawy wyglądają ciekawskie susły, nad głowami krążą kanie czarne. Na północnym krańcu wyspy kierowca gotuje nam zupę rybną. Resztki zostawiamy mewom, które dobrze wiedzą, że coś od nas dostaną i przez cały czas czają się w pobliżu,
Kierowca zawozi nas też na stary cmentarzyk w lesie. Stoi tu krzyż upamiętniający Polaków na Olchonie. Zatrzymujemy się też w miejscu dawnego łagru. Na wyspie były dwa obozy, w Piesczanej i w Semisosnach. Nie ma spisu więźniów, wiadomo, że było wśród nich sporo Polaków. Obozy funkcjonowały przez ponad dwadzieścia lat. Więźniowie łowili ryby, przede wszystkim słynne bajkalskie omule, i przetwarzali je. Było ich prawdopodobnie około 2000. Niektórzy zostali w tych okolicach nawet po likwidacji obozów. Podobno ostatni zesłany na Olchon Polak zmarł w latach dziewięćdziesiątych. My w hostelu spotkaliśmy rodzinę o typowo buriackich rysach twarzy, która wśród przodków miała polskich zesłańców. Nie mówili po polsku, ale czuli się częściowo Polakami i bardzo ich ucieszyło spotkanie z nami.
Następnego dnia postanowiliśmy, że pora wypuścić się gdzieś na własną rękę. Pożyczyliśmy na cały dzień rowery i ruszyliśmy po piachach i wertepach. Jazda na rowerze występuje tu w trzech wariantach: niekończące się podjazdy, głęboki piach i gęsta tarka. Najczęściej zaś wszystkie trzy jednocześnie. Kiedy dojeżdżałam do szczytu pierwszej górki, zaczęłam wątpić w swój własny pomysł na ten dzień…
Na którejś kolejnej górce stanęliśmy na odpoczynek. Nagle Łukasz zauważył pod nogami pięciorublówkę, a kilka metrów dalej dziesiątkę. Na piaszczystej drodze leżało kilkanaście zakurzonych monet. Zebraliśmy je skrzętnie i zaczęliśmy się zastanawiać, jakim cudem ktoś je tu zgubił, kiedy mnie olśniło. “To musi być jakieś święte miejsce!” – zawołałam i zaczęłam się rozglądać. I faktycznie – na poboczu stał duży, płaski kamień, a nim leżał stosik monet, cukierków i papierosów. Te, które zebraliśmy, kierowcy najwyraźniej wyrzucili z jadących samochodów. Odłożyliśmy więc cały łup na kamień. Mało brakowało, a okradlibyśmy jakieś miejscowe bóstwo!
Ruszyliśmy dalej przez piach. Nasze męczarnie zostały w końcu nagrodzone. Dojechaliśmy do pięknego, cichego i pustego miejsca. W jezioro wżynał się tu zakończony sporą skałą klif, po którego obu stronach rozciągały się spokojne, piaszczyste plaże. W wodzie pluskała kaczka ze gromadką młodych kaczuszek, a nad urwiskiem szybował sokół wędrowny. Spędziliśmy to parę godzin, czytając, kąpiąc się w Bajkale z krowami (to Ola), rysując (też Ola) i po prostu patrząc na to całe piękno i zatrzymując je pod powiekami.
Szkoda, że trzeba było jeszcze raz pokonać ten piach w drodze powrotnej…
Olchon jest piękny, ale jednak dość mocno turystyczny, choć wciąż w dość swojski i nienachalny sposób. Chcąc jednak zobaczyć inny Bajkał, udaliśmy się na wschodnie wybrzeże. Liczyliśmy na prom lub jakiś kuter z Olchonu prosto na wschodni brzeg, ale niczego akurat nie było. Nie daliśmy się zniechęcić i ruszyliśmy w podróż dookoła jeziora – najpierw pięciogodzinną drogę powrotną do Irkucka, potem nocnym pociągiem do Ulan Ude i stamtąd autobusem do Ust Barguzin – dużej wsi lub małego miasteczka, jak kto woli, położonego tuż przy dzikim i pięknym półwyspie Święty Nos. Podróż zajęła nam dobę i obfitowała w przygody, o których jeszcze napiszę. Było jednak warto, nie tylko dlatego, że zamieszkaliśmy w uroczym wiejskim domu z przesympatyczną rodziną, ale także dlatego, że po tej stronie Bajkału było prawie pusto. Wielokilometrowa, piaszczysta plaża jest tak duża, że można znaleźć tu miejsce tylko dla siebie.
No Comments