W Irkucku chodzi się po zielonej linii. Wymalowana na chodnikach, czasem jest lepiej widoczna, a czasem gorzej, zawsze jednak warto jej wypatrywać. Dla turysty bywa bardzo przydatna, choćby po to, żeby z niej celowo zboczyć. Łączy atrakcje turystyczne Irkucka i zastępuje drogowskazy.
Droga z Moskwy zajęła nam cztery dni. Cztery dni lenienia się, patrzenia w okno i na współpasażerów, czytania i rozmów. O kolei jeszcze napiszę – czeka nas jeszcze parę dni w pociągu, więc poczekam. Między Moskwą a Irkuckiem przekroczyliśmy cztery strefy czasowe, czas zdawał się wymykać nam z rąk. Przejeżdżaliśmy właśnie przez Kraj Krasnojarski, kiedy przeczytałam o ogromnych pożarach lasów na Syberii. Płonęły całe hektary, właśnie w regionie, przez który jechaliśmy i tam, dokąd zmierzaliśmy. Niebo jednak było intensywnie błękitne, a powietrze pachniało kurzem i sianem. Im bardziej zbliżaliśmy się jednak do Irkucka, tym bardziej spadała widoczność. Wydawało się, że wjeżdżamy w smog.
Irkuck jednak pachniał zwyczajnie. Wsiedliśmy w tramwaj numer jeden, zadowoleni, że dojedziemy na miejsce publicznym transportem. Kupiliśmy bilety po piętnaście rubli u konduktorki, a dwa przystanki dalej spojrzałam na nawigację. Wydawało mi się, że oddalamy się od celu podróży, ale przecież trasa tramwaju może iść nieco okrężnie, prawda? Po przejechaniu jeszcze kawałka musiałam jednak spojrzeć prawdzie w oczy – jechaliśmy dokładnie w odwrotnym kierunku. Na szczęście konduktorka zapewniła, że niedługo pętla, więc zaledwie pół godziny później byliśmy znowu na dworcu. Obejrzeliśmy kawałek miasta, więc nie ma tego złego, czyż nie?
Wysiedliśmy na przystanku Centralny Rinok i przez ciemne już ulice dotarliśmy pod odpowiedni adres. W każdym razie powinien być odpowiedni, tyle że budynku z szukanym przez nas numerem nie było! Między dwoma kamienicami powinien mieścić się nasz hostel, była jednak tylko wyrwa w pierzei. Jednak wizja pierwszego od sześciu dni prysznica była tak silna, że nie przyjęłam stanu zastanego do wiadomości i w ciemnym zaułku na tyłach odnalazłam właściwe drzwi!
Po takim początku nie mieliśmy wyjścia, musieliśmy polubić Irkuck z jego jasnymi i ciemnymi stronami. I choć to dziwne miasto, da się je lubić. Centralny Rynek to spory, chaotyczny bazar, na którym można kupić pachnące miodem melony z Kazachstanu, olbrzymie uzbeckie arbuzy, cedrowe orzeszki, wędzone ryby i orzeźwiający kwas chlebowy. Oszołomieni upałem i zapachami, kupiliśmy mnóstwo pysznych rzeczy i wreszcie poczuliśmy, że jesteśmy na wakacjach.
Po Irkucku można chodzić wzdłuż zielonej linii, trafia się wtedy na takie cuda jak pomnik jajka, można też z niej zbaczać i w węższych uliczkach oglądać stare, drewniane, misternie zdobione domy. Są praktycznie wszędzie, choć najwięcej ich stoi przy uliczkach łączących ulice Marksa i Dzierżyńskiego. Zapadają się powoli pod ziemię, ponieważ wiecznie zamarzająca i rozmarzająca gleba powoduje, że co roku opadają odrobinę niżej. Po kilkudziesięciu latach robi to różnicę.
Zatrzymaliśmy się na obiad w malutkiej knajpce, w której na ścianie wisiała ogromna skóra niedźwiedzia. Musiałam usiąść tak, żeby jej nie widzieć, inaczej nie byłabym w stanie jeść. Chwilę przed zachodem słońca dotarliśmy nad Angarę. To jedyna rzeka, która wypływa z Bajkału, a zimą, choć jezioro jest skute grubym lodem, Angara nie zamarza, przynajmniej nie na pierwszym odcinku, zasilanym wodami z głębin Bajkału, które zawsze mają tę samą temperaturę. Nad Angarę przychodzą zarówno turyści, jak i mieszkańcy miasta. Są tu szerokie promenady, parki i place zabaw. Po drugiej stronie rzeki zatrzymują się jadące do Władywostoku pociągi.
Spodobało nam się to dziwne miasto, z jednej strony swojskie, trochę jak z PRL-owskiego dzieciństwa, a z drugiej wielokulturowe, pełne chińskich i koreańskich restauracji, przyjazne turystom.
Kolejnego ranka rozpętała się burza. Wyjeżdżaliśmy z Irkucka w strugach deszczu, licząc na to, że dzięki zmianie pogody pożary choć trochę przygasną, a Bajkał, podobno spowity dymem, pokaże nam się w pełnej krasie.
No Comments