Pobiłam własny rekord, jeśli chodzi o odstęp czasu między notkami… Zaczęło się od tego, że postanowiłam zrobić coś z RAWami, które zgrałam z aparatu. Zrobić, czyli nauczyć się je wywoływać. Niestety, jak już wpadłam w wir pracy, myśl o obróbce RAWów została gdzieś zepchnięta i do dzisiaj nie udało mi się jej wydobyć. Nic to – RAWy czekają na lepsze czasy, a ja będę nadal wrzucała swoje JPGi…
A dlaczego właśnie dziś? Bo tęsknię… Idzie lato i chyba tym razem nie uda nam się pooddychać azjatyckim powietrzem. A ja tęsknię nieprzytomnie za zapachem kirgiskich melonów, za widokiem gór Tian Shan, lekko rozmytym przez drgające powietrze w upalny dzień… Zaczęłam przeglądać zdjęcia, a blog przypomniał o sobie niczym wyrzut sumienia. Czemu nie? – pomyślałam. Dokończę relację, żeby powspominać i się z wami tymi wspomnieniami podzielić.
Zatrzymaliśmy się na trekkingu po górach Tian Shan. Zostańmy więc na chwilę w Karakol – pozornie nieciekawym, a jednak dziwnie urokliwym miasteczku, będącym punktem wypadowym w te dzikie góry. To stąd wyruszają wyprawy na najwyższe szczyty tych gór, przede wszystkim na Pik Pobiedy. Jako że żyjemy w epoce możliwości, tacy amatorzy jak my mogą również wyruszyć stąd w góry. Karakol to ostatni przyczółek cywilizacji we wschodnim Kirgizstanie, dalej są już tylko góry, lodowce i granica z Chinami.
Miasteczko nie prezentuje się zbyt imponująco. Tak wygląda główna ulica:
Rząd sklepów, w których można się zaopatrzyć w suchy prowiant na wyjście w góry, choć na nic wyszukanego bym nie liczyła, kilka knajpek, i to w zasadzie wszystko, jeśli chodzi o centrum. Warto jednak skręcić w którąś z bocznych uliczek, Karakol kryje w sobie bowiem sporo uroku.
Miasto ma bowiem rosyjskie korzenie, a rozpadające się już niskie budynki łudząco przypominają syberyjską zabudowę. Ukryte w zieleni domy często mają niebieskie okiennice i misterne zdobienia nad oknami i pod dachem.
W sierpniowy dzień spacer jest przyjemnością, a zacienione uliczki tchną sielskim spokojem. Jesienią i zimą musi tu być jednak dość posępnie. A może się mylę? Karakol to także ośrodek narciarski, może zimą tętni życiem? Chciałabym to kiedyś sprawdzić…
Otaczające miasteczko góry są domem dla różnych zwierząt, dlatego niespecjalnie dziwiły mnie takie widoki:
Miasto i otaczająca je przyroda przenikają się, zresztą z każdego chyba punktu widać góry.
Po kilku dniach spędzonych na trekkingu, Karakol jawi się jednak jak prawdziwa ostoja cywilizacji. Dają tu jedzenie, które nie jest liofilizatem albo chińską zupką!
Udało nam się wypatrzyć polski akcent!
Podobno w Karakol nie jest zbyt bezpiecznie po zmroku, nas jednak nie spotkało tam nic nieprzyjemnego. Oczywiście, nie chodziliśmy wieczorami po bocznych uliczkach, a spaliśmy w namiocie rozbitym na terenie ogrodzonego i bardzo przyjemnego Yurt Campu. Nie ukrywam, że wybraliśmy to miejsce ze względu na koty, które spędzały dni śpiąc na dachach jurt lub buszując w trawie!
Kirgiskie koty to zresztą oddzielna, często smutna, historia. Najchętniej bym je wszystkie stamtąd przywiozła. Może na starość zamieszkam nad Issyk Kulem i otworzę schronisko lub jakąś fundację?
Do Karakol chcę jeszcze wrócić. To świetna baza do krótszych i dłuższych wycieczek, a także dość niepozorne, brudne i zakurzone, a jednak pełne uroku miasteczko.
No Comments