Kirgistan

Na trekkingu w Tian Shan

Nie byłam pewna, czy dożyjemy świtu.

Leżałam w namiocie i liczyłam. Błysk, sto dwadzieścia trzy, sto dwadzieścia trzy, grzmot. Błysk, sto dwadzieścia trzy, huk. Kiedy błysk i huk zaczęły występować praktycznie równocześnie, pomyślałam: Jeśli przeżyję, nie mogę o tym napisać na blogu. Nasi rodzice nie mogą o tym przeczytać

Zanim jednak znaleźliśmy się wysoko w górach wśród głazów, w które z lubością uderzały pioruny, musieliśmy przejechać spory kawałek świata. Z Kaszgaru wróciliśmy do Osz, drogą równie malowniczą jak wcześniej, choć tym razem nie spotkaliśmy żadnych przemytników. A przynajmniej nic nam o tym nie wiadomo. Spotkaliśmy za to bardzo fantazyjne starsze panie, którym prawie udało się nas wyprowadzić z równowagi, a musicie wiedzieć, że my się naprawdę nie irytujemy na wyjazdach. O przekraczaniu granicy, tak jak obiecałam, jeszcze napiszę, na razie jednak pójdźmy dalej z opowieścią. Jeden dzień więc spędziliśmy w podróży przez granicę, kolejny zajęło nam przejechanie główną szosą Kirgistanu – z Osz do Biszkeku. Postanowiliśmy być twardzi i nie poddając się zmęczeniu, wsiąść od razu w nocny autobus do położonego na zachodzie kraju Karakol. Tym samym po trochę ponad dwóch dobach podróży znaleźliśmy się w otoczonym niebiańskimi górami Tian Shan miasteczku. Stąd planowaliśmy wyruszyć na kilkudniowy trekking – coś, co dla nas miało być całkiem nową przygodą.


Nie przypadkiem nazwałam Tian Shan niebiańskimi górami, ponieważ ich nazwa dosłownie to oznacza. To potężny, piękny łańcuch górski, rozciągający się na terytoriach czterech krajów, dłuższy i szerszy niż Himalaje. Leżą tu dwa najdalej na północ wysunięte siedmiotysięczniki – Pik Pobedy i Khan Tengri, który co prawda nie przez wszystkich jest uznawany za siedmiotysięcznik. To góry dzikie i puste. Ludzie mieszkają tylko w niektórych dolinach. Idąc w głąb, jest się więc zdanym tylko na siebie. Możliwości trekkingowe są za to nieograniczone.

Nie mieliśmy jednak zamiaru wyprawiać się naprawdę daleko. To miał być nasz pierwszy trekking z namiotem, jedzeniem, bez dostępu do cywilizacji – trzeba do tego przyzwyczaić zarówno Młodą, jak i samych siebie. Wybraliśmy więc szlak stosunkowo łatwy, bo niezbyt odległy i na tyle popularny, że w lecie bywa miejscami dość wyraźny, nie jest więc łatwo się zgubić. Początkowo chcieliśmy poświęcić na niego aż cztery dni, ostatecznie zdecydowaliśmy, że damy radę w trzy, zabawiliśmy bowiem w Osz trochę dłużej, niż planowaliśmy. Cóż, są tacy, którzy robią tę trasę w dwa dni, trzy wydawały się więc dobrym pomysłem. Teraz mogę powiedzieć z całą stanowczością – chylę czoła przed tymi twardzielami! Trzy dni to było dla nas absolutne minimum.

Wyruszyliśmy więc Doliną Karakolską w doskonałych humorach. Plecaki były ciężkie, ale wydaje mi się, że nieźle się spakowaliśmy. Łukasz niósł masę sprzętu fotograficznego – i tak byłam z niego dumna, że zrezygnował z zapasowego body i zostawił je, wraz z jednym obiektywem, na przechowanie w Karakolu. Jego plecak zawierał jednak głównie obiektywy, koszmarnie ciężki aparat z gripem, filmy, jakimś cudem upchnęliśmy tam też dwa śpiwory i trochę jedzenia. Na tym wszystkim dyndał radośnie statyw. Ja musiałam więc nieść całą resztę, przede wszystkim namiot, jedzenie i cały sprzęt biwakowy – jakże się cieszyłam, że wszystko przed wyjazdem wymieniliśmy na lżejsze! W Oli plecaku były wszystkie jej rzeczy, łącznie ze śpiworem. Byłam z niej naprawdę dumna, lekko bowiem nie miała.

Pogoda była piękna, ale poprzedniego dnia po słonecznym poranku wczesnym popołudniem przyszedł ulewny deszcz i obawialiśmy się, że to się może powtórzyć. Droga była długa, ale raczej łatwa – szliśmy szeroką doliną, wzdłuż rzeki, było w miarę płasko. Wiedzieliśmy, że musimy przejść sporo kilometrów, żeby dojść do miejsca, w którym zaczną się wysokie góry. Latały piękne motyle, których widok wywoływał w nas mocniejsze bicie serca – widzieliśmy pazia żeglarza, pazia królowej, rusałkę żałobnik, i ku mojemu bezgranicznemu zachwytowi niepylaka apollo! Miałam ochotę rozbić tam namiot, żeby móc rano sfotografować te jakże piękne i nie tak łatwe u nas do zobaczenia stworzenia.

Trzeba było jednak iść dalej. Zgodnie z oczekiwaniami zebrały się chmury, spadło trochę deszczu, ale nadal było całkiem znośnie. Po mniej więcej czterech, może pięciu godzinach, doszliśmy do wodospadu. Według mapy niedaleko stąd miało być niezłe miejsce na biwak, jednak czytane w internecie opisy szlaku sugerowały, że do pierwszego miejsca noclegowego jest jeszcze dość daleko. Dolina się jeszcze rozszerzyła i wyraźnie było widać, że wkrótce podzieli się na dwie odnogi. My mieliśmy ją opuścić, skręcając w lewo prosto w las i wspinając się pod górę przez kolejne dwie godziny. Kiedy Ola o tym usłyszała, zbuntowała się. Była zmęczona i przekonana, że to właśnie tutaj mieliśmy dojść, a nie gdzieś dalej i co gorsza, wyżej. Rozejrzeliśmy się. Było to piękne miejsce, z meandrującymi rzekami, zieloną łąką i malowniczymi wierzchołkami zamykającymi horyzont. Droga w las nie wyglądała równie ciekawie pod względem krajobrazowym, a chcieliśmy obudzić się w miejscu z ładnym widokiem. Postanowiliśmy, że zostajemy.

To była bardzo dobra decyzja. Miejsce tchnęło spokojem, w pobliżu płynął czysty strumyk, w dodatku chmury się rozeszły i po zboczach zaczęło się ślizgać ciepłe słońce. Po rozstawieniu namiotu czekała na nas dodatkowa niespodzianka. Spacerując, dostrzegłam bowiem jakiś ruch. Odwróciłam się i zamarłam. Na trawie, kilka zaledwie metrów od namiotu siedziało małe, puchate stworzenie. Zerknęło na mnie i kompletnie nie przejęte moim widokiem, zaczęło sobie skubać trawkę. Ostrożnie wycofałam się, złapałam aparat, machnęłam na Olę i Łukasza, a już po chwili przekonaliśmy, że stworzonek jest więcej i prawie nic nie robią sobie z naszej obecności. Obserwowaliśmy je w zachwycie, nie mając pojęcia, cóż to takiego. Dopiero po powrocie z gór udało nam się to sprawdzić, mogę więc się tą wiedzą podzielić. Proszę bardzo, poznajcie szczekuszkę, inaczej pikę!

Czyż nie jest urocza? Nie jestem pewna, do którego podgatunku należy, prawdopodobnie jest to szczekuszka północna (Ochotona alpina). Było ich przynajmniej kilka. Mieszkały w skalnym rumowisku i były średnio płochliwe. Szkoda tylko, że słońca już prawie nie było.

Wieczorem szczekuszki się schowały, Ola zaś zapragnęła rozpalić ognisko. Po to właśnie zabieramy ją w takie dzikie i puste miejsca, żeby nauczyła się sobie radzić – znaleźć drogę na pustkowiu, rozpalić ogień, znaleźć odpowiednie miejsce na nocleg, przyrządzić jedzenie, zadbać o dostęp do wody. Z ogniskiem łatwo nie było – od wielu dni padał tu deszcz, tydzień wcześniej przeszedł wręcz gwałtowny front burzowy. Wszystko było mokre, Młoda jednak nie daje łatwo za wygraną. Tata podpowiadał, i w końcu się udało!

W dobrych humorach schowaliśmy się do namiotu, gdy tylko się ściemniło (wierzcie mi, jeśli czujecie się niedospani, jedźcie na wakacje pod namiot – wyśpicie się za wszystkie czasy). I wtedy, praktycznie bez ostrzeżenia, zaczęło się!

Co można zrobić, kiedy między tobą a piorunami jest tylko cieniutki materiał namiotu z aluminiowym stelażem? Przyznaję – bałam się. Początkowo pioruny uderzały dość daleko, ale nagle uderzenie i błysk zlały się w jedno, a ja myślałam tylko o rumowisku skalnym zaraz nad naszym namiotem i zastanawiałam się, czy szczekuszki nie wyczułyby, że te głazy mogą się stoczyć. Wpatrywałam się w ciemność, wiedząc, że Łukasz też nie śpi, i ciesząc, że nasza córka nie budzi się nawet w największym hałasie.

Wreszcie grzmoty ucichły i choć lało jeszcze przez wiele godzin, zasnęłam szybko z poczuciem ogromnej ulgi.

Ranek był piękny. Błękitne niebo, przejrzyste powietrze, niewielkie złote chmurki unosiły się nad szczytami. Łukasza nie było – od świtu robił gdzieś zdjęcia, a ja siedziałam na rosie i cieszyłam się, że tu jestem.

Przed nami był jednak długi i trudny dzień, nie mogliśmy więc napawać się pięknem otoczenia. Trzeba było zjeść porządne śniadanie i ruszać w drogę, skoro dołożyliśmy sobie dodatkowe dwie godziny, które powinniśmy byli pokonać wczoraj.

Trasa tego treku nie jest zbyt łatwa i dobrze rozłożona. Po przyjemnym pierwszym dniu następuje masakryczne podejście, które trwa wiele godzin. Początkowo idzie się przez las, a ścieżka nie jest zbyt widoczna. Kluczyliśmy nieco, ślizgając się na mokrych liściach i przełażąc przez lśniące od rosy powalone drzewa. Kiedy wyszliśmy nad linię lasu, przekonaliśmy się, że chyba popełniliśmy jeden podstawowy i głupi błąd. Bazując na posiadanej mapie stwierdziliśmy, że godzinę zajmie nam dojście do najbliższej rzeki, a potem będziemy cały czas wędrować jej brzegiem. Nie napełniliśmy więc wodą wszystkich posiadanych butelek, przekonani, że będzie jej pod dostatkiem na trasie. Cóż – nie róbcie tak. Koryto rzeczne owszem, było, jednak całkiem suche, co było dość dziwne, zważywszy na spore opady. Najwyraźniej nasza mapa nie była zbyt aktualna, my zaś mieliśmy już tylko jedną butelkę wody i nie byliśmy w stanie przewidzieć, kiedy dojdziemy do czegoś płynącego.

Zaczęło się robić naprawdę ciepło – zbocza gór parowały, słońce prażyło. Kwestia wody stała się paląca. Przyspieszyliśmy więc kroku i wreszcie, po kilku podejściach, które wydawały się ostatnimi (w górach zawsze tak się wydaje, czyż nie?), wyszliśmy wreszcie na wypłaszczenie, po którym radośnie wił się strumyk. Zarządziliśmy postój i nabraliśmy nowej energii po napiciu się i schłodzeniu nóg w lodowatej wodzie.

Choć woda wyglądała na czystą, korzystaliśmy z niewielkiego filtra, który zapewniał nam spokój ducha.

Chwilę później doszliśmy do drewnianej chatki, przy której większość osób rozbija się na pierwszy nocleg. Stało tu kilka namiotów, ucieszyliśmy się więc, że spaliśmy w bardziej odludnym i na pewno bardziej malowniczym miejscu.

Droga od chatki do jeziora to prawdziwa rzeźnia. Idzie się cały czas pod górę, stromo, przez wiele godzin. Słońce prażyło niemiłosiernie, choć powietrze zrobiło się naprawdę chłodne. Spaliśmy na wysokości mniej więcej 2700 m n.p.m. Jezioro Ala Kul leży na 3532 m n.p.m. Wejść ponad osiemset metrów wzwyż, z ciężkimi plecakami i po trudnym szlaku, to nie całkiem przelewki. Cieszyłam się, że przynajmniej jesteśmy zaaklimatyzowani. Szlak robił się coraz bardziej tłoczny – wędrowały głównie grupy z przewodnikami, i widać było, że niektórym bardzo brakuje tchu, mimo że nieśli tylko małe plecaczki. Przewodnicy i tragarze natomiast pomykali pod górę w kiepskich butach i z wielkimi pakunkami na plecach – widziałam jednego, który do ogromnego plecaka miał przywiązaną pięciolitrową butlę oleju! My nie mieliśmy problemów z oddychaniem, ale szło nam się coraz trudniej, tym bardziej, że ścieżki właściwie nie było – trzeba było przełazić przez głazy, brnąć w drobnych kamykach, przedzierać się przez kłujące krzewy i ślizgać po stromych skałach.

Pewnie im się nie spodoba, że to wstawiam, ale cóż – tak właśnie wyglądali wtedy. Ja zapewne jeszcze gorzej, ale na szczęście to ja niosłam aparat i nie mogli mi robić zdjęć!

Widoki za to zapierały dech w piersiach równie skutecznie jak wysokość. Gdyby nie zmęczenie i ostre słońce, pewnie nie chowalibyśmy aparatów, jednak w zaistniałych okolicznościach zrobienie zdjęcia wymagało mobilizacji całej siły woli. Za nami coraz dalej i coraz niżej zostawała zacieniona Dolina Karakolska. Przed nami lśnił w słońcu wodospad, zaś otoczenie robiło się surowe i szare. Świstaki ostrzegały o naszym nadejściu gwizdaniem, wkrótce zaś zostały tylko nieliczne ptaki, w tym majestatyczne orły krążące tuż nad naszymi głowami. Szliśmy z trudem, przystając co kilkanaście kroków. Nie tylko my byliśmy zmęczeni. Mijaliśmy co chwilę niemiecką rodzinę, która miała zamiar się wspinać. Wydawali się jeszcze gorzej znosić wędrówkę niż my. Wyprzedzali nas tylko miejscowi, na których stromizna i brak bezpiecznych miejsc na stopy nie robiły wrażenia.

Wreszcie dotarliśmy do ostatniego już zbocza. Przyjrzyjcie się – po lewej stronie zdjęcia widać grupę prowadzoną przez przewodnika. Te góry naprawdę są wielkie, a dotarcie do miejsca, w którym oni są na zdjęciu, mogło nam zająć sporo czasu – po tych kamykach nie chodzi się łatwo.


Czekało nas jeszcze piętnaście minut naprawdę stromego podejścia i wreszcie zza zbocza wyłoniło się jezioro. Zielonkawe, niewielkie, ale i tak zachwycające jezioro Ala Kol.

W samą porę. Pogoda zaczęła się znowu psuć, a nie chciałabym iść po tych kamieniach w deszczu. Nad jeziorem było bardzo zimno – wiał przenikliwy wiatr, słońce się schowało, a my byliśmy zmęczeni i przez to tym bardziej zmarznięci. Schowani za namiotem zjedliśmy coś, po czym po krótkim zastanowieniu postanowiliśmy, że dalej już dzisiaj nie pójdziemy. Po okrążeniu jeziora trzeba się jeszcze wspiąć na przełęcz, a my (a zwłaszcza Ola) mieliśmy już dość podchodzenia pod górkę na dzisiaj. Wprawdzie nocleg nad jeziorem był w planach w czterodniowej wersji, ale na szczęście na wszelki wypadek nieśliśmy ze sobą zapas jedzenia na dodatkowy dzień – gdyby więc nie udało nam się jutro zejść na sam dół, mogliśmy zdecydować się na dodatkowy nocleg w górach. Byłam jednak dobrej myśli – trasa powrotna jest wprawdzie długa, ale przecież prowadzi w dół. Nie może być równie męcząca, co dzisiejsze podejście!

Zresztą nad jeziorem po prostu nam się podobało. Sami popatrzcie, czy to nie jest bajeczne miejsce na nocleg?

Ala Kol bywa intensywnie szmaragdowe przy dobrej pogodzie. My obejrzeliśmy jego bardziej stonowaną, zielonkawą wersję. Jest zresztą dużo większe, niż się wydaje – rozciąga się jeszcze za zakrętem, a z namiotu widzieliśmy mniej więcej połowę jego powierzchni.

Było bardzo zimno, owszem, i oczywiście padało, jednak byliśmy tak zmęczeni i tak dobrze już przystosowani do tego namiotowego życia, że spaliśmy całkiem twardo, a rano z nową energią wyruszyliśmy na ostatni odcinek trasy. Gdy tylko okrążyliśmy jezioro, naszym oczom ukazał się cudowny widok na schodzący z gór lodowiec i wijącą się rzekę.

Dzisiaj nie było już tak ładnie – cały czas mżyło, a powietrze było nadal bardzo chłodne. Mieliśmy sporo szczęścia – tego wieczoru spadł tam śnieg, zasypując całą wyżej położoną część szlaku!

W połowie podejścia na przełęcz pogratulowałam sobie decyzji noclegu nad jeziorem. To podejście, po całym wczorajszym dniu, byłoby chyba gwoździem do trumny. Bylibyśmy wykończeni, a dzisiaj mogliśmy spokojnie się wdrapać na 3800 m n.p.m., mimo że było znowu stromo i nieprzyjemnie.


Widać zresztą po twarzach, że jest dużo łatwiej niż poprzedniego dnia…

Z przełęczy widok na jezioro oszałamia. Mnie oszołomił na tyle, że nawet nie zauważyłam kropli deszczu na obiektywie.

Stąd czekał nas już niemalże spacer – jedynie piętnaście kilometrów, do miejscowości Altyn Arashan, w której mieliśmy zakończyć nasz trek. Najpierw jednak trzeba było zejść w dolinę. Zostaliśmy uprzedzeni, że łatwo nie będzie – podobno niejeden zmęczony wędrowiec skręcił sobie już kostkę na tej śliskiej stromiźnie. Bez kijków trekkingowych byłoby naprawdę ciężko, zwłaszcza na początkowym odcinku.

Kolejne kilometry płyną przyjemnie. O ile wczorajsza trasa przypominała kanadyjskie góry skaliste, dzisiaj czujemy się, jakbyśmy wędrowali przez Szkocję. Zbocza gór są porośnięte trawą, zaczynają pojawiać się stada owiec, i tylko wyłaniające się momentami ośnieżone szczyty przypominają, że jesteśmy w wysokim Tian Shanie. Idzie się wreszcie przyjemnie i łatwo. Oczywiście do czasu…

W pewnym momencie dochodzimy bowiem do rzeki, która prawdopodobnie zazwyczaj jest płytka i spokojna, ale nie teraz, po kilku deszczowych tygodniach. Zastanawiamy się, czy na pewno idziemy dobrą drogą, przejścia przez rzekę bowiem nie widać. Na szczęście spotykamy parę Izraelczyków, którzy idą z przewodnikiem. Podpatrujemy, którędy on przechodzi przez rzekę i w ślad za nim przeskakujemy po śliskich kamieniach.

Wiemy z mapy, że powinniśmy trzymać się mniej więcej rzeki, ale okazuje się to trudne. Droga robi się gliniasta i bardzo śliska, momentami jest tak stromo, że trudno jest nie zjeżdżać na pośladkach. W dodatku ścieżki zaczynają się krzyżować i nie widać, która z nich doprowadzi nas w najprostszy sposób do celu. Postanawiamy iść w ślad za Izraelczykami, którzy zresztą czekają na nas na skraju lasu. Ich przewodnik przejął się naszym losem i postanowił się upewnić, że nie tylko nie zgubimy się, ale też nie spadniemy do rzeki podczas jej ponownego przekraczania. Po dotarciu do mostu zaczynam podzielać jego niepokój!

Nie jest jednak tak źle – gdyby nie deszcz, przejście byłoby bułką z masłem, niestety, pnie są bardzo śliskie i trzeba być niesamowicie ostrożnym, żeby nie spaść. Zaczynamy zresztą czuć zmęczenie. Za nami już kilkanaście kilometrów, z czego kilka po płynącej niemalże glinie. Kiedy znienacka pojawia się ulewny deszcz, jest nam już wszystko jedno. Ostatnie kilometry pokonujemy chyba siłą woli, głodni, ale zdecydowani, że na jedzenie zatrzymamy się dopiero w wiosce.

Na widok kilku domów, które składają się na Altyn Arashan, ogarnia nas ulga – zaraz schowamy się pod dachem i wysuszymy. Ja czuję jednak żal. Dobrze mi było w tych dzikich górach. Chętnie zawróciłabym, żeby przejść tę trasę jeszcze raz, albo pójść gdzie indziej, w jakąś dalszą dolinę. Może kiedyś – teraz zwycięża rozsądek. Pogoda nie nastraja do wędrówki do Karakol. Pytamy pierwszego napotkanego człowieka, a ten kiwa głową i mówi, że tak, może nas zabrać do miasta za jakieś półtorej godziny, bo i tak tam jedzie. Idealnie – jeszcze dzisiaj znajdziemy się w naszym yurt campie. Ola zaczyna już planować, co pysznego zje na kolację. Nie wiemy, że do Karakol dotrzemy dopiero późno w nocy, bo kilkunastokilometrowa jazda do miasteczka okaże się jednym z bardziej interesujących przeżyć drogowych w historii wszystkich naszych podróży. Ale o tym jeszcze opowiem!

 

You Might Also Like...

No Comments

    Leave a Reply