Dlaczego właściwie wybraliśmy się do Chin, zamiast poświęcić cały miesiąc na góry Kirgizji? Pomijając moją wciąż się rozwijającą fascynację krajem Środka i jego językiem, przede wszystkim chcieliśmy zobaczyć jedno miejsce – Karakorum Highway, najwyżej położoną utwardzoną drogę na świecie. Przynajmniej tak się zazwyczaj mówi, bo z tym utwardzeniem to różnie bywa, jak się przekonaliśmy na własnej skórze.
Karakorum Highway to droga legendarna, taka, o jakiej śniłam będąc nastolatką w PRLu. 1300 km szosy prowadzi przez tereny dzikie i piękne, w dodatku niezbyt stabilne politycznie. Trasa z chińskiego Kaszgaru do pakistańskiego Abbottabadu przebiega bowiem w bliskości wielu terenów spornych – pogranicza Indii, Chin, Pakistanu i Tadżykistanu. W jej bezpośrednim sąsiedztwie leży drugi najwyższy szczyt świata – K2. Niestety, nie da się go zobaczyć z szosy, choć podobno po pakistańskiej stronie widać z drogi Nanga Parbat. Jednak sama świadomość, że te potężne góry są tak blisko, działa na moją wyobraźnię – mam zresztą nadzieję, że kiedyś wybiorę się na trekking w ich stronę.
Nasz cel był dość skromny. Chcieliśmy dojechać do jeziora Karakol, położonego niecałe 200 km od Kaszgaru, na wysokości 3600 m n.p.m. Jezioro otaczają trzy siedmiotysięczniki, pięknie się prezentujące w pogodny dzień. W jego sąsiedztwie stykają się trzy pasma górskie – Pamir, Tian Shan i Kunlun. Wprawdzie do Kaszgaru dochodziły wieści o kiepskiej pogodzie w górach, ale nie zamierzaliśmy się łatwo poddać. Do spółki z poznanym w Kaszgarze Winstonem z Nowego Jorku wynajęliśmy samochód z przezabawnym i gadatliwym kierowcą i postanowiliśmy dotrzeć do jeziora i spędzić nad nim chociaż jedną noc, choćby nawet lało i wiało.
Można powiedzieć, że sami prosiliśmy się o kłopoty.
Zaczęło się dobrze – dojechaliśmy do niewielkiej wioski Upal, zjedliśmy śniadanie -świeciło słońce, samochód i kierowca robili pozytywne wrażenie. Wprawdzie zadzwonił do nas chłopak z hostelu, żeby nas poinformować, że podobno droga jest w jednym miejscu zablokowana ze względu na wczorajsze opady deszczu, ale dodał, że roboty trwają, a policja twierdzi, że jest szansa na odblokowanie trasy w ciągu kilku godzin. Nie zmartwiliśmy się więc, kiedy istotnie dojechaliśmy do blokady. Panowała atmosfera piknikowa – stało tu już mnóstwo samochodów osobowych, ciężarówek, a nawet autobus z Kaszgaru do Taszkorgan. Trochę zaczęły nam miny rzednąć, gdy godzinę później nic się nie zmieniło. Dwie godziny później autobus zawrócił do Kaszgaru, a w ślad za nim odjechały też niektóre minibusy i osobówki. Potem zaczęło padać, ale twardo czekaliśmy. Nasza cierpliwość została nagrodzona – szosa wreszcie została odblokowana i mogliśmy ruszać w dalszą drogę. Kierowca lojalnie uprzedził nas, że asfalt zaraz się skończy i zacznie być ciężko, ale przecież zostało nam tylko trochę ponad 100 kilometrów.
No cóż – godzinę później byliśmy kilkanaście kilometrów dalej, a nasz samochód wyglądał tak:
Okazało się, że monsunowe deszcze docierają aż tutaj, a droga utwardzona była tylko przez pierwsze 80 km. Chińczycy budują nową szosę, prowadzącą mniej więcej wzdłuż istniejącej, ale będzie gotowa dopiero za trzy lata. Zresztą budowa drogi w tamtych rejonach to nie lada wyzwanie – podczas prac nad istniejącą już szosą zginęło prawie 900 osób – głównie z powodu osuwisk kamieni i powodzi.
Widoki z drogi prawdopodobnie są oszałamiające – prawdopodobnie, ponieważ nad nami wisiały niskie chmury, a obecności ośnieżonych szczytów można było się tylko domyślać. Mimo to otoczenie robiło wrażenie. Otaczały nas krajobrazy nieprawdopodobnie surowe, monochromatyczne wręcz, a chwilami rozstępujące się chmury odsłaniały fantastyczne faktury.
Trudno uwierzyć, że żyją tam ludzie, zresztą ich chatki są tak wtopione w tło, że trudno je było czasem zauważyć.
Szybko okazało się też, że deszcze nie tylko zmyły asfaltowy fragment szosy, ale także dość mocno utrudniły przejazd górskim odcinkiem. W wielu miejscach droga wyglądała tak:
Na szczęście okazało się, że nasz kierowca słusznie zrobił na nas dobre wrażenie i choć jechaliśmy zwykłym samochodem osobowym, udało nam się przejechać właściwie bez problemów. Aczkolwiek trwało to wszystko wieki! Nad jezioro dotarliśmy po dziesięciu godzinach – tyle czasu zajęło nam pokonanie niecałych dwustu kilometrów…
Byliśmy tak zmęczeni długą jazdą, że nie doceniliśmy prezentu, który sprawił nam los. Popatrzyliśmy zaledwie przez chwilę na wyłaniającą się z chmur górę Muztag Ata (7546 m n.p.m.) i zamiast wyciąga aparaty, poszliśmy do jurty na herbatę. Naiwnie liczyliśmy, że nazajutrz rano widoczność będzie jeszcze lepsza. Niestety, okazało się, że było to jedyne kilka minut, w trakcie których można było zobaczyć cokolwiek, nie mogę wam więc pokazać, jak majestatyczna i piękna jest to góra. Chmury przetaczały się po okolicznych szczytach przez cały wieczór, nam zaś pozostało tylko obserwowanie fragmentów zboczy, które wyłaniały się od czasu do czasu.
Nad jeziorem nie jest tak dziko, jak się spodziewaliśmy. Wzdłuż brzegów widać sporo jurt – mieszkają tu głównie Kirgizi. Kierowca zabrał nas do swoich znajomych na kolację, będącą połączeniem chińskich i kirgiskich smaków. Po krótkim odpoczynku w jurcie uciekliśmy jednak nad jezioro, by rozstawić namiot zanim się ściemni.
Nie mieliśmy czasu na oddalenie się od szosy, dzięki czemu kiedy rano otworzyłam oczy i wystawiłam głowę z namiotu, by sprawdzić, jak wygląda niebo, przekonałam się, że po Karakorum Highway kursują nie tylko samochody.
Całą noc padało i ku naszemu wielkiemu rozczarowaniu rano wszystko było zasnute chmurami. Pożałowaliśmy, że nie zaplanowaliśmy jeszcze jednej nocy nad jeziorem. Dotychczas mieliśmy sporo szczęścia w kwestii pogody i straciliśmy czujność. Trudno – trzeba będzie kiedyś tu wrócić, zresztą zdecydowanie chciałabym w przyszłości przejechać dalszą część tej drogi.
Nocny deszcz niósł ze sobą coś poważniejszego niż brak perspektyw fotograficznych – rozmyta już przecież wcześniej droga mogła okazać się całkowicie nieprzejezdna. Gdyby nie to, że nazajutrz była niedziela, a w niedzielę chcieliśmy koniecznie zobaczyć targ zwierząt w Kaszgarze, pewnie uleglibyśmy sugestiom kierowcy, który proponował przesunięcie powrotu na kolejny dzień. Nie było jednak gwarancji, że kolejna noc nie będzie równie deszczowa, postanowiliśmy więc spróbować dostać się do Kaszgaru, licząc się z tym, że być może gdzieś utkniemy.
I chyba nie muszę dodawać, że oczywiście utknęliśmy?
Ulewa sprawiła, że już wcześniej przepełnione górskie strumienie wystąpiły z brzegów. Zresztą nie jest to chyba na Karakorum Highway czymś niezwykłym. Szosa jest podmywana i zalewana regularnie, zaś miejscowi są przyzwyczajeni do tego, że często przez kilka dni z rzędu nie można nią przejechać. Na szczęście to Chiny, a w Chinach rąk do pracy nie brakuje. Dwa lata temu w Syczuanie czekaliśmy zaledwie kilka godzin na wybudowanie mostu. Tym razem naprawdę poważnie zalana droga została doprowadzona do stanu względnej przejezdności także w ciągu kilku godzin. Względnej, bo momentami jechało się przez taką wodę (widok z samochodu):
Droga powrotna znowu zajęła nam prawie dziesięć godzin. Nie wiem, jak to możliwe, że niektóre agencje turystyczne w Kaszgarze oferują jednodniowe wycieczki nad jezioro Karakol – moim zdaniem to po prostu niewykonalne.
Mimo że nie zobaczyliśmy ośnieżonych szczytów siedmiotysięczników, a droga trwała dłużej niż sam pobyt nad jeziorem, nie żałuję. Słynna szosa robi porażające wrażenie – to wąska nitka prowadząca przez potężne, posępne góry, między osypującymi się skałami, błotnistymi przeprawami przez strumienie, wzdłuż przepaści. Nawet w kiepskiej pogodzie są miejsca, które wyglądają jak inna planeta, na przykład graficzna piaskowa góra, do której dociera się po pokonaniu dwóch trzecich drogi.
W lepszej pogodzie warto zresztą pojechać tą szosą kawałek dalej, do przygranicznego miasteczka Taszkorgan, a nawet do samej granicy (warto sprawdzić, czy nie jest do tego konieczne specjalne pozwolenie, jako że przepisy zmieniają się jak w kalejdoskopie). A szczęśliwi posiadacze wizy pakistańskiej mogą pokonać całe 1300 kilometrów. Może kiedyś…
No Comments