Drogi w Syczuanie z pewnością plasują się w czołówce najgorszych dróg świata. Wiem, co mówię – podróżowałam po Himalajach w porze deszczowej, przemierzyłam Patagonię w zimie i jeździłam po górach Kirgizji dwudziestoletnim Transporterem. Wszędzie drogi były fatalne, ale Syczuan łączy w sobie wszystkie ich wady. “Autostrada” tybetańsko-syczuańska została zbudowana w latach pięćdziesiątych i była wtedy cudem techniki. Obecnie jest przebudowywana, co polega na tym, że na całych odcinkach zdarto z niej resztki nawierzchni i nie położono nowej. Gdzieniegdzie leniwie snują się koparki, przerzucające sterty kamieni, intensywnych prac jednak nie widać. Drogi zaś są całkowicie nieprzejezdne.
Nie, żeby to komuś przeszkadzało. Autobusy, minibusy, ciężarówki, osobowe – wszyscy jeżdżą właściwie na przełaj, po błocie, dziurach, kamieniach, lawirując między osuwiskami skalnymi a przepaścią. Tak wygląda typowa syczuańska droga:
To trasa z Litangu do Daocheng. Odległość 104 km, czas przejazdu – co najmniej 6 godzin. Dodajmy, że jest to 6 godzin kurczowego trzymania się siedzenia, żeby nie walić głową w sufit częściej niż raz na minutę. Jednocześnie trzeba jakoś zasłaniać usta, bo jeśli nie pada, w powietrzu unosi się chmura pyłu. Zresztą jeśli pada, to się nie jedzie, więc pył musi być:-)
Tam, gdzie jeżdżą ciężarówki, tworzą się potężne koleiny. Czasem musieliśmy wysiadać z busa i iść kawałek piechotą, żeby nasz samochód w ogóle dał radę przejechać.
Nie wszyscy mają tyle szczęścia.
Roboty drogowe to też norma, tylko że nikt nie tworzy objazdów. Jeśli robotnicy akurat pracują, pojazdy muszą czekać. Czasem po kilka godzin. Jeśli zapomniało się o zabraniu zapasów jedzenia i picia, to pech.
Kierowcy jeżdżą często jak szaleni, ale nie da się ukryć, że niektórzy radzą sobie tak dobrze, że mogliby z powodzeniem startować w rajdach. Niestety, nie wszyscy. Zasady ruchu drogowego zresztą w Chinach nie istnieją. Wszyscy sprawiają tu wrażenie zachwyconych tym, że siedzą za kółkiem i tę radość manifestują wyprzedzaniem wszystkich dookoła, ciągłym trąbieniem i jazdą pod prąd. Wielu kierowców tybetańskich ma na suficie przypięte zdjęcie Dalaj Lamy, i chyba uważają, że to wystarczający amulet:-) Z kierowcami trudno się też dogadać – po angielsku nie mówił żaden, część nie mówiła po chińsku. Negocjacje ceny odbywały się za pomocą długopisu i kawałka papieru, a gdy papieru brakowało, pisaliśmy na dłoni.
Drogi zresztą nie należą tylko do pojazdów -dzielić je trzeba z jakami i bardzo licznymi świniami.
Pojazdy zresztą też potrafią zaskakiwać. Jeździliśmy normalnymi busami, taksówkami, ale trafił nam się też autobus, który musiał być inspiracją dla J. K. Rowling, gdy tworzyła Błędnego Rycerza – autobus sypialny. W środku ma łóżka. Piętrowe. Mieści prawie pięćdziesiąt osób, ciasno stłoczonych na wąskich półkach do spania.
Nam trafiła się miejscówka z tyłu autobusu.
Drogi Syczuanu to przygoda. Trzeba je tak traktować, żeby nie zwariować. Oczywiście, mówię tu o trasie przez wyżynę tybetańską, pozostała część prowincji może się pochwalić nieco lepszymi drogami. Mieliśmy też trochę pecha – podobno w tym roku jest dużo gorzej niż było choćby rok temu. Przetrwaliśmy jakoś, jedynym uszczerbkiem na zdrowiu jest kilka siniaków. Przyznaję jednak, że z ulgą wjechaliśmy do Junnanu, który ma drogi o niebo lepsze.
No Comments