Ponieważ lubimy pociągi, zdecydowaliśmy, że zamiast wsiadać w kolejny samolot, na południe Chin dostaniemy się pociągiem. Sprawa nie była prosta, ponieważ Chińczycy lubią podróżować i miejsca w pociągach są rozchwytywane. Wiedzieliśmy, że nie ma szans, żebyśmy dostali bilety na kuszetkę po przyjeździe do Chin. Przez internet można kupić bilet z 30-dniowym wyprzedzeniem, ale zapłacić za niego trzeba chińską kartą kredytową, której jakimś dziwny trafem nie posiadamy. Za pośrednictwem forum podróżniczego udało się znaleźć Polaka mieszkającego w Chinach, który nam te bilety kupił. Wybraliśmy klasę hard sleeper, czyli twardą kuszetkę, która wcale nie jest twarda. Od miękkiej różni się tylko ilością łóżek: w twardej są trzy łóżka po każdej stronie, a w miękkiej dwa. Pociąg z Pekinu do Chengdu jedzie ponad 30 godzin i kosztuje ok. 300 zł za osobę.
Bilety kupione w necie trzeba wymienić w kasie na zwykłe. Przebiega to bezproblemowo, oczywiście pod warunkiem, że trafi się jakoś na dworzec i znajdzie odpowiednią kasę. Nie było łatwo, bo dworzec Beijing West jest ogromny. Ma ponad 500 000 metrów kwadratowych powierzchni i jest nieziemsko zatłoczony. Już z daleka prezentuje się imponująco.
Nasz pociąg odjeżdżał wieczorem. Dostaliśmy się na dworzec metrem (wchodząc do metra trzeba za każdym razem przepuścić wszystkie torby i torebki przez bramkę bezpieczeństwa!). Na dworcu do każdego pociągu przypisana jest oddzielna poczekalnia. Gdy odnaleźliśmy naszą, zatkało nas. Tyle razy byliśmy już w Azji, że niewiele rzeczy jest nas w stanie zadziwić, ale ta poczekalnia była jednym z bardziej egzotycznych miejsc, jakie w życiu widziałam. W jednej hali biwakowały setki osób, siedzących na krzesłach i podłodze. Wszędzie pełno ogromnych pakunków, ludzie jedli zupki chińskie, spali albo grali na telefonach. Z trudem znaleźliśmy skrawek podłogi dla siebie i wzorem miejscowych zakupiliśmy kolację.
Pociąg miał półtorej godziny opóźnienia, wsiedliśmy więc dopiero przed północą. Opowieści o problemach z miejscem na bagaż okazały się mocno przesadzone – bez problemu rozlokowaliśmy plecaki na półkach. Naszymi sąsiadami w przedziale okazało się młode małżeństwo z Pekinu. Było czysto i wygodnie.
Następny dzień upłynął leniwie. Wszyscy nas obserwowali bacznie, ale z dystansem. Dopiero po południu przyszła dwójka nastolatków mówiących po angielsku, żeby nawiązać znajomość. Głównym magnesem była bez wątpienia Ola. Okazało się, że spokojnie jedna czwarta wagonu to jedna duża rodzina z Syczuanu, wracająca z wakacji w Pekinie. Była tam dwójka rodzeństwa i kilkoro kuzynów, wszyscy z rodzicami i nawet z dziadkiem. Byli bardzo mili, wypytywali się o Polskę, o szkołę Oli i oczywiście o nasze wrażenia z Chin. Nasze próby rozmowy po chińsku wywoływały lawiny śmiechu, ale czasem udawało nam się coś powiedzieć poprawnie, więc intensywna nauka się na coś przydała.
Olę nauczono sztuczki “magicznej”, która jej się bardzo spodobała. Nasi nowi znajomi od razu chcieli jej dać w prezencie zestaw do tej sztuczki, ale nie mieliśmy się czym zrewanżować, więc odmówiliśmy. Dziecko jednak przypomniało sobie, że ma ciekawą zabawkę w trzech egzemplarzach – przywiezioną znad morza kulkę złożoną z kilku części, którą trzeba rozłożyć na części, a potem ponownie złożyć. Nie jest to proste, Ola z dziadkiem musieli kupić drugi egzemplarz, żeby złożyć pierwszy. Zabawka stała się hitem w pociągu. Najpierw kulkę próbowały złożyć dzieciaki, potem Łukasz, a w końcu wciągnęli się dwaj panowie. Bez złożonej kulki jednak się nie udało. Dopiero gdy Ola wyciągnęła drugą, wszyscy nauczyli się,jak to robić. Podarowaliśmy więc kulkę ojcu rodziny, a Ola po chwili dostała magiczną zabawkę. Reszta podróży minęła w asyście dzieciaków w bardzo wesołej atmosferze.
No Comments