Sniadanie Oli – nalesnik z bananem i ananasem oraz szejk ananasowy.
Przygody zaczely sie juz drugiego dnia. Po relaksujacych dwoch dniach w Bangkoku, spedzonych glownie na spacerach po miescie i pochlanianiu ogromnych ilosci tajskiego jedzenia i owocowych shake’ow, w niedziele po poludniu wyruszylismy z powrotem na lotnisko. Tam szybka odprawa i gdy stalismy w kolejce do kontroli paszportow, Lukasz nagle stwierdzil, ze mamy tylko jedna nalepke z potwierdzeniem nadania bagazu, podczas gdy powinnismy miec dwie. Nastapila chwila konsternacji, po czym szybka narada – czym nam to grozi? Niby niczym, ale jesli nasz bagaz by zaginal, nie mielibysmy zadnego potwierdzenia, ze go nadalismy. Lukasz ruszyl z powrotem przedzierac sie przez tlumy stojace za nami, miedzy wpuszczajacymi na hale kontrolerkami. Nasza nalepka czekala smetnie przyczepiona do stanowiska odprawy, ktore bylo juz puste! Nie odwazyl sie jej po prostu zabrac, ale po konsultacji z pania ze stanowiska obok, dostal na to oficjalne pozwolenie:)
W samolocie do Surabayi zaskakujaco duzo Polakow! Na miejscu wyladowalismy mocno po polnocy i spotkala nas przykra niespodzianka – umowiony pan z hostelu na nas nie czekal. Oblegly nas roje taksowkarzy, wybralismy jednego i zaczelismy negocjacje. Z 80 000 rupii stargowalismy sie do 60 000, co nie bylo duzym sukcesem, ale w koncu to dopiero poczatek pobytu w Indonezji! Za to wkrotce okazalo sie, ze na samym poczatku zostalismy oszukani – pan z okienka z oplatami wizowymi nie wydal nam calej reszty… No nic, dobrze, ze od razu to zauwazylismy, przynajmniej przez reszte wyajazdu bedziemy ostrozniejsi…
Nie bylo latwo znalezc nasz hostel, ale na szczescie spisane z netu wskazowki pomogly i po 1 w nocy dotarlismy wreszcie na miejsce. Hostel Da Rifi, calkiem przyjemny i blisko od lotniska, 75 000 rupii za osobe.
Nastepnego ranka postanowilismy publicznym transportem dojechac do wulkanu Bromo. Wiekszosc turystow wybiera zorganizowane wycieczki, ale z Surabayi dojazd wydawal sie calkiem dobry i nie chcielismy przeplacac. Taksowka zawiozla nas na dworzec autobusowy, a scislej mowic, na uliczke, przy ktorej zatrzymywaly sie autobusy. Do Probolinggo, naszego pierwszego przystanku, jezdza wygodniejsze autobusy z klima i mniej wygodne bez klimy – traf chcial, ze ten tanszy podjechal jako pierwszy. Wsiedlismy wiec, a w sroku niezly klimat – tlum ludzi, niektorzy pala, torby od razu nam zabrano i rzucono gdzies na tyl. No nic, usadowilismy sie i zaczelam sobie przygotowywac liczebniki po indonezyjsku. Wiedzialam, ze bilet powinien kosztowac 15 000 od osoby (1,5 $), i oczywiscie koles sprzedajacy bilety zazyczyl sobie wiecej. Po indonezyjsku powiedzialam mu, ile powinnam zaplacic, a on zaczal sie smiac i od razu przyznal mi racje. Zaplacilam tyle, ile trzeba, a pan stal sie naszym przyjacielem na reszte podrozy – nie tylko dotrzymywal nam towarzystwa i uczyl indonezyjskiego, ale takze pilnowal, zeby obwozni sprzedawcy nas nie oszukali!
Dalsza czesc drogi takze bezproblemowa. W Probolinggo przesiedlismy sie do minibusa, ktory zawiozl nas do Cemoro Lawang – i znowu Ola wzbudzila zainteresowanie, i dostalysmy miejsca z przodu kolo kierowcy. Droga cudownie piekna, a im wyzej, tym zimniej sie robilo, az w koncu musielismy wlozyc polary! W Cemoro Lawang upatrzony wczesniej hostel byl pelny, ale obok znalezlismy pokoje goscinne za smieszna kwote 100 000 za trzy osoby. Gosia skorzystala jeszcze bardziej, bo wskutek nieporozumienia zabraklo dla niej pokoju i dostala lozko jakby na korytarzu, za jedyne 15 000:)
Rano pobudka o 3 w nocy i wjazd jeepem na punkt widokowy. Wraz z nami wjezdzalo jakies 500 osob, na oko liczac. Widok jest jednak piekny i wart wszelkiego wysilku! Przed nami jak na dloni rozposcieraly sie 3 wulkany, w tym Bromo, ktory wybuchl zaledwie 4 miesiace temu i wciaz wyrzucal z siebie kleby dymu! Bylo zimno, dobrze, ze mozna tu wypozyczyc zimowe kurtki! Wszystko w okolicy pokryte jest popiolem, ktory wciska sie wszedzie. Oto, jak wygladalo moje dziecko po przejsciu sie na punkt widokowy i z powrotem:
Potem byla jeszcze brudniejsza, bo z punktu widokowego pojechalismy na brzeg krateru. Tam czekal nas spacer przez iscie ksiezycowy krajobraz – pokryta wulkanicznym popiloem rownine. Ola koniecznie chciala przejechac sie na koniu, wiec zafundowalysmy sobie przejazdzke az do schodow prowadzacych na brzeg krateru. Zajrzenie do wnetrza wulkanu to tez przezycie!
No Comments