Z Vimmerby ruszyliśmy powoli na północ, zatrzymując się na kilka godzin w Sztokhomie. Ja i Ukasz zwiedziliśmy to miasto już za naszej poprzedniej bytności w Skandynawii, 7 lat temu, więc tym razem spędziliśmy leniwie czas w parku podczas gdy Gosia i Marta zwiedziały muzeum Statku Wasa. Potem przeszliśmy się po starówce i zjedliśmy pyszne smażone śledzie z ulicznej budki, niczym nie przypominające śledzi, które jadamy w Polsce. Sztokholm to piękne miasto, z każdej strony widać setki jachtów i łódek oraz niezliczone wyspy. Już drugi raz trafiliśmy tu na nieziemski upał, żar lał się z nieba niczym w Polsce w tym samym czasie, morze lśniło i migotało i wszystko wyglądało niezwykle uroczo. 7 lat temu, snując się po wąziutkich uliczkach Starego Miasta trafiliśmy do irlandzkiego pubu, w którym sprzedawano nasze ulubione piwo – Caffrey’s. Okazało się, że nasza pamięć wzrokowa wciąż działa dobrze, ponieważ udało nam się go odnaleźć bez większych problemów, i to pomimo iż kompletnie nie pamiętaliśmy szczegółow lokalizacji.
Sztokholm to jednak miasto, które zasługuje na co najmniej weekendowy pobyt, a nie jeden dzień przejazdem, dlatego nie próbowaliśmy nawet zwiedzać więcej, tylko wyruszyliśmy dalej. Godzinę drogi od Sztokholmu leży Uppsala, nieduże miasto z najstarszym w Szwecji uniwersytetem, rodzinne strony Linneusza i Celsjusza. 7 lat temu przyjechaliśmy tu za późno, aby zwiedzić dom i muzeum Linneusza, tym razem historia się powtórzyła – spóźniliśmy się zaledwie o kilka minut! No cóż, przeszliśmy się za to po ogrodach, a ja sobie obiecałam w duchu, że do trzech razy sztuka i jeszcze kiedyś tego Linneusza przydybię!
Kolejnych miasteczek po Uppsali nie pamiętam. Nie pamiętam, bo ich prawie nie było. Jechaliśmy trzy dni przez niekończące się, coraz niższe lasy. Gdzieniegdzie stały tabliczki z nazwami miejscowości, po czym mijaliśmy jeden lub dwa domy w lesie i miasto się kończyło. Wszędzie za to były jeziora, a nad prawie każdym stał pojedynczy, czerwony domek. Zazdrościłam Szwedom tego, że mogą spędzać wakacje w tak nieprawdopodobnym odosobnieniu i dziczy, ale tylko do momentu, gdy zatrzymywaliśmy samochód i otwieraliśmy drzwi. W mgnieniu oka otaczały nas chmary komarów-mutantów, ogromnych i nic sobie nie robiących z Offa i Autanu, a ja z zazdrości przechodziłam do podziwu, że oni dają radę w takich warunkach spędzać lato. Pierwszą piosenką, której Ola nauczyła się na tym wyjeździe, było “Lato z komarami”;)
Na drugim kempingu Ola nawiązała pierwsze bliższe kontakty z miejscowymi dziećmi. I pierwszy szok – oni mówią po szwedzku:) Dla mojej córki, która była już przecież za granicą, było to jednak duże przeżycie. Gdy wcześniej spotykała się z obcym językiem, słyszała go raczej, gdy ludzie mówili do nas. Teraz jednak bawiła się sama, w oddaleniu ode mnie, gdy otoczyła ją grupka szwedzkich chłopców chcących koniecznie zajrzeć do wiaderka, w którym pływały złowione przez nią siatką rybki;) Początkowo spanikowała, że nie potrafi się dogadać, ale po jakimś czasie przełamała się i spróbowała zrozumieć coś z gestów. Na kolejnych kempingach było coraz lepiej, aż pod koniec w Finlandii sama spróbowała dogadać się po angielsku i nawet jej się to w jakimś stopniu udało:)
Kolejną noc spędziliśmy nad jeziorem i po raz pierwszy zmarzliśmy. Coraz dłużej też było jasno, chociaż przed północą zapadł wreszcie zmrok i musiałam zapalić latarkę. Ostatni raz na długo. Rano lało i namioty zwinęliśmy mokre, na szczęście po całodziennej jeździe udało nam się znaleźć kemping z wolnymi domkami w bardzo przyzwoitej, chociaż już norweskiej, cenie. Byliśmy już blisko morza i trzeba było się zorientować, którędy dopłynąć na Lofoty. Jak to jednak zrobić, skoro internetu nigdzie nie ma? Nie przewidzieliśmy tego wcześniej. Podczas poprzednich wyjazdów kafejki internetowe były na każdym kroku, czy to na argentyńskiej pampie, czy w wietnamskich górach, a tymczasem na północy Norwegii nie mogliśmy znaleźć ani jednej. Zostawiliśmy sobie jednak ten problem na kolejny dzień, a ja zostawię go na kolejną notkę:)
No Comments