Kambodża

Internet pod gadajacym gekonem

… czyli jestesmy w Kambodzy! Na scianie nad komputerem gada gekon, drugi siedzi pod lozkiem, za oknem wielkie mrowki wija sobie gniazdo z lisci.

Trasa Bangkok – Siem Reap jest wciaz pewnym przezyciem. Co z tego, ze asfalt jest – to nie droga, a ludzie, ktorzy pomagaja sie wzdluz niej poruszac, sa najwieksza atrakcja, a zarazem utrudnieniem!

Wyruszylismy z hostelu o 6 rano. Dosc bolesne, biorac pod uwage, ze wciaz jeszcze funkcjonujemy wedlug czasu polskiego, ktory wskazywal wtedy 1 w nocy… Taksowka dotarlismy na Morchit Bus Terminal, bez problemow kupilismy bilety do miasta granicznego Aranyaprathet, odnalezlismy autobus, po czym przy wejsciu przezylismy pierwszy szok. Przy wejsciu siedziala pani sprawdzajaca bilety, a na jej piersi siedzial OGROMNY karaluch. Pani byla tym faktem kompletnie niewzruszona, a mnie zatkalo. Widywalam juz takie wielkie karaluchy, ale nie widzialam, zeby ktos traktowal je jako maskotki. Zachowalam kamienny spokoj, Marta juz nieco mniejszy, ale dzielnie wyminelysmy pania i jej zwierzatko i wsiadlysmy. Piec minut pozniej okazalo sie, ze przecenilysmy jednak stoickosc Azjatow. Pani zauwazyla karalucha, podniosla wielki krzyk i stracila go w poplochu. Czyli to nie byla jednak maskotka… Karaluch zwial gdzies do wnetrza autobusu i nie udalo sie go juz zlapac;)

Jechalismy prawie 5 godzin, ostatnie spokojne 5 godzin dnia dzisiejszego. Gdy tylko autobus sie zatrzymal, zaczal sie typowy cyrk. Nalezy wspomniec, ze sprawa z przekraczaniem granicy nie wyglada tak prosto, ze podjezdza autobus, wysiadamy, idziemy do celnikow, stemplujemy paszport, przechodzimy, po derugiej stronie czeka nasz autobus i odwozi nas dalej. O nie, to by bylo za proste! Autobus zatrzym,uje sie 6 km przed granica. Tam juz czekaja kierowcy tuk tukow (takie cos jak motoriksze, jak juz zrzucimy zdjecia, to pokazemy), w koncu tez chca zarobic. Oni teoretycznie powinni nas zawiezc do granicy, ale po co, skoro mozna sprobowac jeszcze troche zarobic na turystach. Nasz kierowca sprobowal szczescia i podwiozl nas do jakiejs chalupy, na ktorej widnial dumny napis: Visa Issue i zaczal nam wnawiac, ze wizy mozemy dostac tylko tu. Poniewaz jestem uodporniona na takie sciemy, twardo odmowilam i zazadalam podwiezienia do granicy. Po dlugich dyskusjach pan ruszyl, po to aby zatrzymac sie oczywiscie nie na granicy, ale kilka metrow dalej. Tym razem budynek mial wrecz napis: Cambodia Consulate! Tutaj juz kilku panow probowalo nam wmowic, ze na granicy wiz juz nie wydaja, a jak to nie zadzialalo, to ze na granicy zaplacimy duzo drozej niz u nich… No nic, taki rytual, trzeba to przetrzymac… W koncu niepocieszony kierowca, ktory w takich punktach dostaje zapewne spora prowizje od kazdego przywiezionego turysty, zawiozl nas pod granice. Tam natychmiast przechwycil nas kolejny naganiacz, ktory zaoferowal, ze poprowadzi nas przez formalnosci, a potem zalatwi nam taksowke do Siem Reap. Poniewaz cena, ktora zaproponowal, byla zgodna z tym, co wczesniej wyczytalismy w necie, a w dodatku byl calkiem sympatyczny, zgodzilismy sie skorzystac z jego uslug. Wedrowka przez rozne punkty graniczne byla jak gra komputerowa. Wyjscie z Tajlandii, zdjecie, security check, certyfikat zdrowia, policyjny check, wniosek wizowy, karta wjazdu i wyjazdu, wedrowka po stempelek, no i wreszcie udalo sie – jestesmy po drugiej stronie, z wizami w paszportach! Wszystkie te punkty byly albo na ulicy, albo w oddzielnych budkach, a wedrowalo sie miedzy nimi w pelnym sloncu, z kompletem bagazy na plecach… Na szczescie kolejne 100 metrow dalej czekala juz obiecana taksowka. Poniewaz jest nas piecoro, mozemy albo brac dwie taksowki, albo negocjowac i probowac zmiescic sie do jednej. Wychodzi oczywiscie duzo taniej  i tak dzisiaj zrobilismy. Jazda w 6 osob w Toyocie Camry, w ktorej prawie nie dzialala klima – marzenie;) Dodam, ze trwalo to jedyne 2 godziny;)

W Siem Reap taksowkarz rowniez poczynil probe podrzucenia nas znajomemu kierowcy tuk tuka, ale mielismy juz dosc i za nic nie chcielismy wysiasc, wiec w koncu dostarczyl nas do zarezerwowanego wczesniej hostelu. Jest tu cicho, czysto, wokol jest mnostwo zieleni, naprawde przyjemnie!

Po prysznicu poszlismy obejrzec miasteczko. Poszlismy, co jest lekkim szokiem dla miejscowych – tu prawie nikt nie chodzi! Chodniki sa kompletnie zastawione przez samochody, mozna wiec isc jedynie po ulicy. A na ulicy, jak to w Azji, zasady ruchu drogowego sa, delikatnie mowiac, lekko zmodyfikowane;) Udalo nam sie jednak mimo kurzu i upalu dojsc do centrum. Znalezlismy calkiem przyjemna khmerska restauracje, gdzie zjedlismy doskonale curry oraz wypilismy po shake’u z mango… Jest tu calkiem kolorowy i bardzo ruchliwy targ, na ktorym chyba mozna kupic prawie wszystko. Sa na przyklad smazone pajaki i karaluchy. Jest tez sporo straganow z ksiazkami, kupilabym polowe z nich, ale musze sie ograniczac, bo przeciez nie bede w stanie ich dzwigac przez caly wyjazd… Aga i Marta poszly na tradycyjny khmerski masaz, ale jeszcze nie wrocily, mam nadzieje, ze to nie znaczy, ze sa tak obolale, ze nie moga isc;)

Jutro o 4.45 wyruszamy na wschod slonca nad Angkor Wat, nie moge sie doczekac! Oby tylko tez jet lag przestal juz dokuczac…

Zdjecia pewnie beda, jak juz zaczniemy je zrzucac, niestety, internet tutaj chodzi prawie tak, jak w Argentynie – kto nie wie, latwo sie domysli;)

You Might Also Like...

No Comments

    Leave a Reply